Polska, Ustrzyki Górne

wyprawa na Tarnicę

22 września 2006; 1 030 przebytych kilometrów




tarnica



Zeszliśmy na dół do skrzyżowania i busik nas zabrał do Wołosatego. Pasażerów mogło być ośmiu, a gościu zabrał dziesięciu. I jeszcze narzekał, że jak popłaci paliwo i kupi opony, to mu nic nie zostaje ;)

W sumie z Wołosatego wyszliśmy dopiero o jedenastej. Szliśmy zdezelowanym asfaltem. Najpierw na słonku, a potem weszliśmy w las. A potem zaczęło się podejście i zrobiło się niedobrze, bo moja kondycha jest fatalna. Ale, jak się potem okazało, to nie było jeszcze tak źle.
Prawdziwa masakra zaczęła się dopiero później, przy wejściu na Halicz. Nie dość, że stromo pod górę, to jeszcze wiało, jak przy sztormie nad Bałtykiem! I wiatr bynajmniej nie był ciepły, a wręcz lodowaty. Założyłam dwa polary, a i tak zmarzłam, jakby był marzec. Ale i tak było super.

Niestety moje buty znów mnie obtarły i ciężko mi się szło.
Dalej szlak prowadził przez połoninkę i falujące na wietrze trawy na Tarnicę. Ostatnie podejście to była jedna wielka masakra, tamto to był pikuś! Już od dłuższego czasu widziałam szlaku i byłam trochę przerażona, jak ja się tam wdrapię?! Ale być tak blisko i nie wejść na Tarnicę, to w ogóle nie wchodziło w grę. Jakoś, z wielkim trudem, ostatkiem sił, udało mi się tam wdrapać. Ufff. A wiało nie gorzej, jak na Haliczu. Znów wymarzłam, ale co z tego? Udało się!

Dalej podążyliśmy już w stronę Ustrzyk, ale droga jeszcze przed nami była długa. Po drodze jeszcze Szerokie Wierchy i znów częściowo pod górę, ale jakoś dałam radę, po tej Tarnicy to już nic mi nie było straszne. A było pięknie, godzina już nieco późna, więc i ludzi mało. Właściwie to na początku byliśmy na wierchach całkiem sami, dopiero potem z tyłu jacyś ludzie się jeszcze pokazali.
Słonko już było coraz niżej, chmurki galopowały po niebie. Zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilę, żeby się posilić. Minął nas taki fajny gościu. Długie blond włosy, powiedział nam cześć i poszedł dalej. Taki kompletny luzak, nie miał z sobą żadnego plecaka, nic. Potem szliśmy przez las, on wciąż przed nami, zgubił się, ale znów go dogoniliśmy. Już myślałam, że to jakiś dobry duszek, bo tak jego jasna czupryna ukazywała się gdzieś między drzewami, ale potem, jak już schodziliśmy za szlaku, to zadzwonił mu telefon, hi hi.

A las piękny, szumiący, bukowy. Droga wciąż jeszcze długa i stroma jak cholera. Całe szczęście, że nie przyszło nam do głowy wchodzić tędy w górę!!! Myślałam już tylko o tym, żeby jakoś stawiać nogę za nogą. Ale w końcu jakoś doszliśmy do Ustrzyk. Wyszliśmy akurat obok domku, w którym mieszkamy, ale trzeba było jeszcze pójść do sklepu. Ledwo się potem wtoczyłam na górę! ;)
Zrobiliśmy jedzenie, no bo ile można zjeść marsów na szlaku? Słodkie to w cholerę. A na kolację mieliśmy makaron z sosem. Po tak męczącym dniu smakowało wyśmienicie!